Imieniny:
Szukaj w serwisieWyszukiwanie zaawansowane

Warszawa 1939-1945

2013.04.18 g. 21:52

Ludzie z getta

Ocalić od zapomnienia.
Na krótko przed powstaniem w gettcie, skąd prawie codziennie odchodziły transporty do Treblinki, wiele rodzin żydowskich uciekało do przygotowanych kryjówek w różnych dzielnicach Warszawy.

Wspomnienie Stanisława Floryana.

 

W tym czasie otrzymałem telefon od kogoś zupełnie mi nieznanego. Ten ktoś powołał się na znajomego. Poproszono mnie o spotkanie. O umówionej godzinie podeszło do mnie dwóch mężczyzn, którzy kanałami wyszli na to spotkanie z getta. Byli to dwaj bracia Grinberg, właściciele małej garbarni przy ulicy Okopowej. Byli dobrze poinformowani o mającej nadejść likwidacji getta i prosili mnie o pomoc. Ich rodzina składała się z siedmiu osób. Opowiedzieli mi o swoim planie ucieczki, ale aby go wykonać należało znaleźć dwa mieszkania.

 

Getto warszawskie

 

Źróło fot. Wikipedia
Zdjęcie pochodzi z raportu Stroopa.

 

Jedna z moich kancelarii znajdowała się domu państwowym przy ulicy Miodowej 2A, w tym domu mieszkało młode małżeństwo o nazwisku Bartczak. On był robotnikiem w grupie pracującej na terenie getta. W przypadkowej rozmowie dowiedziałem się, że dysponują trzypokojowym mieszkaniem przy ulicy Swiętojerskiej 3 lub 5 w oficynie, na parterze. W kilka dni po tej rozmowie jeden z braci Grinberg z żoną i synem zamieszkali w tym mieszkaniu. Opiekę nad nimi objęli Bartczakowie. Dwie osoby, babkę i córkę wywiozłem na wieś koło Lasek, do Zygmunta i Maryny Sokołowskich, Zygmunt był tam kierownikiem szkoły, a Maryna, siostra mojej żony, nauczycielką. Po paru miesiącach musiałem je stamtąd zabrać, bo zaczęła krążyć plotka, że kierownik szkoły przechowuje Żydów, ulokowałem ich razem na Swiętojerskiej.

 

Młodszy z braci Grinberg wraz z przyjacielem z Leszna zdecydowali wyjechać z transportem, licząc na możliwość ucieczki w drodze. Przyjaciel, próbując ucieczki, został zastrzelony na trasie transportu, a Grinberg został zawieziony do Majdanka koło Lublina. Czerwcowej nocy zamordowano go. Wiadomość tę dostałem od żony jednego z więźniów, która miała kontakt ze swym mężem przez przekupionego Niemca. Parę dni nie mogłem zdecydować się na powiadomienie rodziny o śmierci syna i brata, ałe musiałem to w końcu zrobić. Wiadomość przyjęto z wielką powagą. Nie widziałem ani jednej łzy, nie usłyszałem żadnych głośnych oznak rozpaczy. Upłynęło kilkanaście minut, kiedy spytano o bliższe szczegóły śmierci. Wiedziałem tylko, że stało się to w nocy i że zginął razem z wieloma innymi od kul karabinu maszynowego. Nie było to wiele.

 

Bezpośrednimi opiekunami tej rodziny byli, jak już wspomniałem, Bartczakowie, ale i ja odwiedzałem rodzinę dość często, bałem się czy nie są wykorzystywani przez swoich opiekunów. Kiedy o to pytałem zawsze odpowiadali, że nie. Byłem przez nich przyjmowany jak długo oczekiwany członek rodziny. Przynosiłem najświeższe wiadomości i czułem, że swoją wiarą w niedalekie wyzwolenie dodaję im sił do dalszego oczekiwania. Mieli do mnie duże zaufanie i nie taił, że po moich odwiedzinach czuli się mniej zgnębieni swoją sytuacją, a kiedy będzie po wszystkim, mówili, oni podzielą się ze mną swoim majątkiem. Przecież nie dlatego troszczyłem się o nich. Byłem zadowolony, że mi ufają, że mogę pomóc ludziom w niebezpieczeństwie.

 

Grinberg czasem wieczorami wychodził do miasta. Nie pytałem, dokąd chodzi, ale zwykle po takiej wycieczce prosił mnie o sprzedanie złota łub czegoś z biżuterii. Po jakimś czasie powiedział mi, że odwiedza przyjaciół, mieszkających na tej samej ulicy, powiedział, że chcieliby mnie poznać, bo tak dużo im o mnie opowiadał. Było to mieszkanie na tej samej ulicy pod numerem 25, w drugiej oficynie, na drugim piętrze. W mieszkaniu zastałem trzech młodych chłopców, z ich rozmowy zorientowałem się, że trafiłem na spotkanie konspiracyjne i rychło nawiązałem z nimi rozmowę, czekali na swego przełożonego. Nazywali się Kazio, Tadzio, a imienia trzeciego nie pamiętam. Później zaprzyjaźniliśmy się serdecznie. Byli to chłopcy z „Parasola".

 

W drugim pokoju spotkałem właścicielkę mieszkania, która mi powiedziała, że przechowuje 13 osób pochodzenia żydowskiego. Trudno mi było w to uwierzyć, bo nic na to nie wskazywało. Kiedy młodzież wyszła, w drzwiach tego samego pokoju ukazał się mężczyzna około 30 lat i jego żona Stefa. W rozmowie z nimi dowiedziałem się, że oboje są po studiach uniwersyteckich i poruszają się swobodnie po mieście, na co pozwalał ich wygląd, a także jak została pomyślana kryjówka dla tych 13 osób. Otóż w pewnej odległości od dłuższej ściany pokoju ustawiono identyczną ścianę, w której przy samej podłodze pozostawiono niewielki otwór do przechodzenia. Otwór był zasłaniany zupełnie niewidoczną klapą, a klapa zasłonięta stołem i obrusem. Wchodzono więc pod stół i wsuwano się do kryjówki. Wyraziłem zdziwienie i niepokój, ponieważ ryzyko związane z przechowaniem tylu osób było bardzo duże. Odpowiedziano mi, że przed miesiącem było gestapo w poszukiwaniu Żydów, nic nie znaleźli i pozostawili ich w spokoju. Ale ten fakt mnie nie uspokoił i często zastanawiałem się, jak i gdzie ich przenieść, ale oni nie podzielali moich obaw. Po paru miesiącach znowu wpadło gestapo i znowu opuścili mieszkanie bez rezultatu. Moje obawy o grożącym im niebezpieczeństwie odbijały się jak groch o ścianę. Zaproponowałem pokoik na Miodowej 24, ale tylko tych dwoje nocowało tam kilka nocy.

 

Mąż pani Stefy, nigdy nie znałem jego imienia, poprosił mnie kiedyś o wydostanie pieniędzy, które ukryli w cegle dziurawce pod fundamentem domu tuż za murem getta. Dom, widoczny od naszej strony, został spalony i zburzony. Szansa dostania się do piwnic i dokopania się do fundamentu była znikoma. Bałem się powierzyć komukolwiek to zadanie, w tych czasach nie można było ufać nikomu, ludzie uczciwi potrafili zmienić się w złodziei. Postanowiłem to zadanie wykonać sam. Przebrany za robotnika dołączyłem do grupy Bartczaka i razem z tą grupą wszedłem do getta. Dość łatwo trafiłem do korytarza w piwnicy, gdzie znalazłem pierwszy znak orientacyjny - metalowe drzwiczki na przewodzie kominowym. Drugie drzwiczki, które miały znajdować się na ścianie zamykającej korytarz, były zawalone gruzem. Po godzinie kopania i odwalania gruzu odnalazłem poszukiwaną cegłę, po rozbiciu cegły wypadła z niej mała paczuszka w gumowym woreczku. Oczywiście nie otwierając jej po południu oddałem ją właścicielowi. Były to zrulowane papierowe funty szterlingi. Poproszono mnie o zamianę ich na dolary w złocie. Wtedy w Warszawie nie było to trudne, jeśli zapłacono nieco więcej niż kurs „czarnego rynku" tak, że po dwóch dniach wręczyłem mu złote dolary. Nie przypuszczałem, że było to nasze ostatnie spotkanie.

 

Była piękna letnia pogoda, wiosna 1943 roku, razem w żoną i córką wybraliśmy się do Rybienka i właśnie wróciłem z łowienia ryb nad Bugiem do domu na obiad, kiedy stojąc na werandzie zobaczyłem Tadzia wchodzącego przez furtkę. Byłem bardzo zdziwiony, Tadzio nigdy przedtem nie był u nas, odnalazł nas, po co? Tadzio był blady i ubrudzony. Na moje: „Co się stało?" odpowiedział: „Swiętojerska 25" i palcem dotknął głowy. Zapytałem: „Wszyscy?" „Tak". Przez dobrą chwilę nie mogłem wydobyć głosu, potem zaprosiłem go do domu i opowiedział mi, jak to się stało. Oto co zapamiętałem z jego relacji:

 

Tadzio przechodząc rano wstąpił do owego mieszkania. W chwilę potem usłyszeli głosy Niemców, dobijających się do drzwi. Wszyscy mieszkańcy wraz z właścicielem Polakiem weszli do kryjówki przez wejście pod stołem. Na zewnątrz kryjówki została żona właściciela i Tadzio. Niemcy rozkazali: „Hande hoch" i zostawili tych dwoje w korytarzu pod strażą gestapowca z pistoletem maszynowym, a sami weszli szybko do pokoju, gdzie była kryjówka. Mięli ze sobą syna dozorcy i widać było, że znali doskonale rozkład mieszkania. Zaczęli burzyć ścianę i z chwilą kiedy wybili pierwsze cegły, z kryjówki padły strzały. Właściciel mieszkania był głęboko zaangażowany w konspirację, miał broń. Co działo się dalej - nie wiadomo, ale strzały na moment odwróciły uwagę pilnującego gestapowca. W tym momencie Tadzio „bykiem" zaatakował Niemca i kazał kobiecie uciekać na wyższe piętra. Uderzony Niemiec zachwiał się i prawdopodobnie broń wypadła mu z rąk. Tadzio wyskoczył na schody i uciekł w dół. Był już na parterze, kiedy Niemiec puścił za nim serię z karabinu maszynowego. Podwórko było zastawione samochodami gestapo, tą drogą uciekać nie mógł, więc zapukał do drzwi mieszkania na parterze. Nie chciano go wpuścić, ale wcisnął nogę za próg, pchnął drzwi z całej siły, przebiegł przez mieszkanie do drugiej klatki schodowej i wydostał się na dach. Na dachu zobaczył, że nie ma stamtąd możliwości ucieczki, musiałby skoczyć piętro w dół na stromy dach sąsiedniego domu. Zaczął szukać kryjówki i zauważył trochę gruzu i dziurę między podsufitką a podłogą strychu. Był bardzo szczupły, więc mógł się wcisnąć w ową dziurę. Nagarnął leżący gruz, aby zakryć dziurę i tak przeleżał kilka godzin. Niemcy szukali go wszędzie, chodzili po nim, wychodzili na dach, ale go nie znaleźli. Kobieta także ocalała. Sąsiedzi z góry, do których zapukała, przebrali ją tak, że gestapo nie mogło jej rozpoznać. Oboje ocaleli dzięki strzelaninie. Niemcy zamordowali 13 osób. Prawdopodobnie zginął też syn dozorcy. Czy byli ranni wśród Niemców - nie wiadomo. Tadzio odnalazł mnie w Rybienku.

 

Dopiero drugiego dnia rano wróciliśmy, Tadzio i ja, do Warszawy i nawiązali kontakt z właścicielką mieszkania. Okazało się też, że z tej rzezi ocalała p. Stefa, która była w tym czasie u znajomych w Otwocku. Rozpacz obu kobiet była okropna, p. Stefa oświadczyła, że popełni samobójstwo, staraliśmy ją uspokoić. Oświadczyła też, że nie ma jakichkolwiek środków finansowych. Tak się złożyło, że miałem przy sobie 10 złotych rubli, które jej ofiarowałem i obiecałem pomóc w przyszłości. Gospodyni, rozpaczając po stracie męża, dowiedziała się od ludzi, zabierających zwłoki, że zawieźli je na ulicę Oczki do prosektorium. Nie wiedziała, co stanie się ze zwłokami, a tak bardzo chciałaby móc pochować męża na cmentarzu. Postanowiliśmy go wydostać. Nie mieliśmy pojęcia, kto gospodarzy w prosektorium na Oczki, ale wkrótce przekonaliśmy się, że Niemców tam nie ma. Weszliśmy do dużej sali, gdzie na lewo od wejścia leżała kupa nagich ciał. Wyciekająca z nich krew tworzyła wokół dużą kałużę. Zapytaliśmy dwóch zatrudnionych tam mężczyzn, skąd taka gromada trupów. Odpowiedzieli, że są to Żydzi zamordowani na Swiętojerskej i że był między nimi jeden aryjczyk, którego schowali do lodówki. Kiedy wyciągnęli szufladę, zobaczyliśmy nagiego mężczyznę, na którego ciele widać było kilkanaście śladów od kul. Zona rozpoznała swego męża. Na drugi dzień Tadzio z przyjaciółmi zorganizował pogrzeb zamordowanego AK-owca na Bródnie.

 

Po zabraniu zwłok mieszkanie zostało zamknięte i opieczętowane, klucze zabrali Niemcy. Byłem przekonany, że zabrali także złote dolary, niedawno dostarczone przeze mnie pomordowanym.. Okazało się jednak, że p. Stefa wiedziała, gdzie są one ukryte i po paru dniach dowiedziałem się od Tadzia, że włamał się do mieszkania i odzyskał dolary. Ucieszyło mnie to, bo w ten sposób p. Stefa została zabezpieczona. Tadzio przyjął ją do swego mieszkania, gdzie mieszkał z matką i żoną.

 

 

Eva Floryan-Løvborg:

Epilog tych wydarzeń nastąpił przeszło rok później, dlatego też zostawiam to opowiadanie niedokończone, bo na razie była wiosna roku 1943. Mój ojciec, poza działalnością w AK, organizował pomoc na własną rękę.

 

 

Wspomnienia pochodzą z książki warszawianki, Pani Evy Floryan-Løvborg.
Tytuł: Od czasu do czasu. Wspomnienia

Strona internetowa Pani Evy: http://floryan.dk/ 

 

Przeczytaj również

 

 



Opublikowal: Michał Pawlik
-
Serwis oprogramował Jacek JabłczyńskiCopyright(c) 2002 - 2014 Fundacja Promocji m. st. Warszawy