Imieniny:
Szukaj w serwisieWyszukiwanie zaawansowane

Warszawa 1939-1945

2013.04.18 g. 21:35

Ludzie z getta

Wspomnienia warszawiaków

W październiku 1942 roku sytuacja w getcie warszawskim robiła się coraz bardziej tragiczna. Była to tak zwana pierwsza likwidacja getta.

Już było wiadomo, że Niemcy wywożą mieszkańców getta na pewną śmierć, już było wiadomo, co to jest Oświęcim i jakie są plany Hitlera. Ucieczek z getta było coraz więcej i przez nasz dom przewinęło się wielu uciekinierów.

 

Getto warszawskie

 

Źróło fot. Wikipedia
Zdjęcie pochodzi z raportu Stroopa.

 

Z tego okresu pamiętam tych, co mieszkali u nas przez dłuższy czas. Pewnego wieczoru, tuż przed godziną policyjną, przyszła do nas prosto z getta kobieta z małą dziewczynką. Przyszła, bo od pana Oswalda Szweryna, z którym miała przed wojną handlowe kontakty, słyszała o panu Floryanie, że pomaga. Pamiętam, że siedziała z rodzicami w stołowym i opowiadała im swoją historię, słychać było płacz. Została u nas na noc jedną, drugą i trzecią, bo nie miała dokąd iść. Jej mąż był jeszcze w getcie i dopiero po paru dniach, kiedy już dostała od taty „kennkartę" poszła po męża. Jej mąż dostał inne nazwisko, bo tata nie miał akurat nic dla małżeństwa z dzieckiem. Natomiast na Kolonii Staszica, gdzie był administratorem, była zameldowana służąca Maria Śladkowska, która wyjechała bez wymeldowania. I pani Heitler stała się Marią Śladkowska, a jej córeczka Alinka - nieślubnym dzieckiem. Teraz mogła poruszać się po Warszawie bez ryzyka, bo jej wygląd nie budził podejrzeń. Dużo gorzej było z mężem, jego wyjście na ulicę nawet z dobrymi papierami, było bardzo niebezpieczne. Mój ojciec umieścił go gdzieś poza Warszawą.

 

Pani Śladkowska przez pewien czas mieszkała u nas, a potem u dziadka na Senatorskiej. Moi rodzice opiekowali się nią bez zastrzeżeń, a przecież ryzyko było ogromne Mama pisała:

 

Przyszła z Alinką przed samą godziną policyjną i zaczęła się opieka. Służyliśmy im ogromną pomocą. A po wojnie my znaleźliśmy się w biedzie. Natomiast państwo Słodkowscy, bo zatrzymali to nazwisko, dostali od razu mieszkanie w Alejach Jerozolimskich i pracę, ona w Ministerstwie, on stanowisko dyrektora. Potem wyjechali do Izraela.

 

Pamiętam też i drugi taki przypadek. Był późny wieczór, za oknami deszcz i jesienna zawierucha. Naraz usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Dziwne i niepokojące, że ktoś przychodzi do nas po godzinie policyjnej, moment strachu, może to Niemcy? Drzwi otworzyła mama i znieruchomiała. To, co zobaczyła, nie było podobne do żadnej istoty ludzkiej, to była zmierzwiona masa łachmanów mokrych, lepkich i straszliwie śmierdzących. Nawet twarzy w tej masie nie dało się dostrzec, tak była zarośnięta i usmarowana jakąś czarną mazią.

 

Ten dziwny gość wszedł i wykrztusił, że on do pana Floryana.
Mama zawołała: Stachu, to ktoś do ciebie i stała dalej bezradnie patrząc jak ta czarna mazią spływa na naszą wypolerowaną podłogę.
Kim pan jest? - zapytał tata i gość opowiedział, że uciekł z getta na dnie fury ze śmieciami, ukryty pod cuchnącymi odpadkami i przyszedł tu, bo ktoś mu powiedział, że pan Floryan pomaga, że nie odmówi. Dalej nie mógł już mówić, bo głos mu się łamał. Więc tata powiedział, żeby się nie bał, że zrobimy wszystko, co możliwe, żeby mu pomóc, a mama poprosiła, żeby zdjął z siebie te łachy i poszedł się umyć.

 

Kiedy wyszedł z łazienki w za krótkich i za szerokich spodniach i koszuli mojego ojca, okazało się, że to młody mężczyzna w wieku dwudziestu paru lat, a do tego po prostu piękny. Była to szlachetna semicka uroda połączona z bardzo łagodnym charakterem.
I został u nas.
Na długo.
Znowu musiałam oddać swój pokój, gdzie zamieszkał i gdzie musiał bardzo uważać, żeby nie zbliżać się do okna i nie zapalać światła przed zasunięciem zasłon, bo okno wychodziło na podwórko.
Gdyby go ktoś zobaczył - byliśmy wszyscy o krok od unicestwienia.
Dostał od taty jakieś papiery, ale na ulicę wychodzić nie mógł, rozpoznano by go od razu.

 

Więc siedział w domu i był całkowicie na utrzymaniu moich rodziców. Zupełnie nie pamiętam, jak się nazywał, ani przedtem, ani potem, ale był bardzo sympatyczny i polubiliśmy go. Ogromnie chciał robić coś, żeby jakoś pomóc moim rodzicom, więc obierał kartofle i opatrzył wszystkie okna z wyjątkiem tych dwóch, co wychodziły na podwórko.

 

Tak, wtedy trzeba było co roku, na zimę opatrywać podwójne okna, kupowało się w tym celu pasma waty zwinięte w motki, rozrabiało z wodą jakiś klej i tym klejem smarowało się miejsce, gdzie rama okienna w ścianie stykała się z ramą okna. Na ten klej przylepiało się owe pasma waty i zamykało okno. Tak opatrzonych okien nie można było otwierać zbyt często, bo wata odpadała. Do wietrzenia były lufciki. lej zimy 1942/43 wszystkie okna od ulicy w naszym mieszkaniu zostały bardzo skrupulatnie opatrzone. Nasz lokator mieszkał u nas aż do lata, pamiętam też, że gdy ktoś dzwonił, musiał się chować, ale nie pamiętam, gdzie była jego kryjówka, w szafie czy w pace na węgiel? I nie wiem dziś, co się z nim stało, dokąd poszedł, czy przeżył?

 

Mój ojciec miał o wiele więcej kontaktów z gettem i jego mieszkańcami niż ja o tym wiedziałam. A poza tym wiedział i widział o wiele więcej.
Parę z tych wydarzeń opisał sam.

 

Wspomnienia pochodzą z książki warszawianki, Pani Evy Floryan-Løvborg.
Tytuł: Od czasu do czasu. Wspomnienia

Strona internetowa Pani Evy: http://floryan.dk/ 

 

Przeczytaj również wspomnienie o Pasażu Simonsa

 



Opublikowal: Michał Pawlik
-
Serwis oprogramował Jacek JabłczyńskiCopyright(c) 2002 - 2014 Fundacja Promocji m. st. Warszawy