Imieniny:
Szukaj w serwisieWyszukiwanie zaawansowane

Architektura

2013.03.01 g. 20:27

Mój Pasaż Simonsa

Przeczytne w Stolicy

Do 2014 roku, w miejscu gdzie do 31 sierpnia 1944 roku stał Pasaż Simonsa, ma powstać Nowy Pasaż Simonsa. Trzy lata temu w Stolicy wspominała Pasaż Eva Floryan-Løvborg, której Dziadek był zarządcą budynku.

Firma Serenus, która kupiła od samorządowej spółki Max Film działkę z budynkiem gdzie mieściło się kino Wars przy Rynku Nowego Miasta, zamienia się z Urzędem Miasta na działkę przy Arsenale, gdzie wespół z BBI Development zamierza postawić Nowy Pasaż Simonsa. Budynek o 7 kondygnacjach, 80 lokalach mieszkalnych oraz powierzchniach handlowo-usługowych.


Wizualizacja Nowego Pasażu Simonsa


Wizualizacja Nowego Pasażu Simonsa.


W styczniu 2010 czytaliśmy w Magazynie Stolica:


Pasaż Simonsa zbudowano w 1900 r. u zbiegu ulic Długiej i Nalewki (obecnie ulica Bohaterów Getta), w sąsiedztwie Arsenału. Skrzydła budynku o konstrukcji wspartej na słupach z lanego żelaza (obmurowanych cementem), zaprojektowane przez budowniczego Terleckiego, otaczały dwa dziedzińce zabudowane rzędami sklepów. Nad dwoma całkowicie przeszklonymi kondygnacjami handlowymi wznosiły się jeszcze trzy piętra o typowo fabrycznym wyglądzie, mieszczące biura, kantory, mieszkania i magazyny różnorodnych firm. Gmach był wyposażony w najnowsze urządzenia. W 1906 r. na jego zapleczu wzniesiono nowe, siedmiopiętrowe skrzydła o konstrukcji żelbetowej (filary kratowe wypełnione betonem) i wzdłuż obu części pasażu wytyczono bieg nowej uliczki nazwanej Wyjazd. We wrześniu 1939 r. spłoń ł starszy zespół gmachów i do roku 1942 jego skrzydło frontowe od ulicy Długiej zostało rozebrane. Podczas Powstania Warszawskiego pozostałości zespołu budynków były bronione przez żołnierzy batalionu „Chrobry I"; 31 sierpnia w wyniku bombardowania pasaż został do reszty zburzony. Pod jego gruzami i w pobliskiej szkole powszechnej przy ulicy Barokowej zginęło ponad 300 powstańców. Na miejscu nowszego skrzydła pasażu stanął pomnik ufundowany przez ocalałych żołnierzy batalionu; widać tu także resztki fundamentów szkieletowej konstrukcji.


Pasaż Simonsa około 1092 roku.

Pasaż Simonsa około 1892 roku.


Przypominamy za Stolicą wspomnienia pani Evy Floryan-Løvborg, która mieszkała z Rodzicami oraz Dziadkami w przedwojennym Pasażu Simonsa.


To był cały świat mojego wczesnego dzieciństwa.
Nikt z naszych krewnych i znajomych nie mieszkał w takim domu, pełnym korytarzy, schodów, wind i tajemnic. Bo chyba tylko tutaj mogło się zdarzyć, że do mieszkania wchodziło się przez... łazienkę


Pasaż Simonsa powstał w 1900 r. na gruntach należących do Alberta Simonsa. Był budynkiem przeznaczonym na wynajem, mieściły się w nim sklepy, magazyny, warsztaty produkcyjne i mieszkania. Był to pierwszy w Warszawie dom o konstrukcji żelbetowej, co zapewniało mu rozgłos i dawało szansę na długi żywot. Niestety, los chciał inaczej.


Wielopiętrowy budynek z frontem od ulicy Długiej, zakręcającym łukiem w Nalewki, sąsiadował po drugiej ich stronie z Arsenałem. Miał siedem klatek schodowych, część reprezentacyjnych - z szerokimi, marmurowymi schodami i eleganckimi, lustrzanymi windami, a część ze schodami drewnianymi i windami towarowymi. Towarowe windy były drewnianymi platformami okutymi żelazem i jeździły w szybach z grubej, metalowej siatki. Uruchamiało się je pociągając za linę.


Dom miał dwa duże podwórka przegrodzone środkową częścią budynku, każde otoczone było korytarzem biegnącym w wykopie. Wchodziło się z niego do warsztatów i składów w suterenie oraz do głębokich piwnic. Na pierwszych trzech piętrach były lokale z olbrzymimi oknami, gdzie mieściły się biura i magazyny hurtowe. Parter zajmowały sklepy detaliczne, a na czwartym piętrze był kiedyś hotel, przerobiony później na mieszkania. Nad czwartym piętrem znajdował się rozległy strych, podzielony na mniejsze pomieszczenia. Do nich każdy z mieszkańców miał klucz, bo wieszano tam pranie. Środkiem czwartego piętra biegł korytarz, a po obu jego stronach znajdowały się drzwi do mieszkań, m.in. do naszego oraz dziadków - Władysławy i Józefa Stępniewskich.


Władysława i Józef Stępniewscy - dziadkowie Autorki

Władysława i Józef Stępniewscy
dziadkowie Autorki


Korytarz jak labirynt


Korytarz był bardzo ważny. Przemierzałam go wiele razy dziennie, chodziło się nim do babci, do ciemni fotograficznej ojca i na klatkę schodową prowadzącą na ulicę. Byl bardzo szeroki i długi; biegł środkiem przez całe czwarte piętro Pasażu Simonsa, a po obu jego stronach znajdowało się dużo drzwi będących pozostałością z czasów hotelowych. Po przerobieniu pokoi hotelowych na mieszkania część drzwi zlikwidowano, ale idąc korytarzem, nie było wiadomo które, każde z nich mogły się niespodziewanie otworzyć i mogła się w nich pojawić na przykład... pani Gidia. Była to szczupła i bardzo wysoka pani w średnim wieku. Nazwałam ją Gidią i bałam się jej panicznie, więc samotna wędrówka przez korytarz była dla mnie połączona z ryzykiem, że się nagle pojawi.


Rozkład mieszkania dziadków robił wrażenie, że jego pokoje zostały sklejone z sąsiadujących ze sobą lokali o innym przeznaczeniu. Do mieszkania prowadziły trzy wejścia. Pierwsze - oficjalne, do którego z bramy w środkowej części domu wiodły marmurowe schody i lustrzana winda. Przez okazałe drzwi z mosiężnymi tabliczkami informacyjnymi wchodziło się do długiego przedpokoju, pełnego szaf i wieszaków, a stamtąd do kancelarii dziadka.


Drugie wejście było tylko dla mnie, mamy i taty. Być może zostało zrobione specjalnie dla rodziny, bo inaczej od nas musielibyśmy iść korytarzem w prawo, zjechać windą cztery piętra w dół do bramy od ulicy Długiej, przejść przez pierwsze podwórko do bramy w środkowej części domu, wjechać windą na czwarte piętro i dopiero dzwonić do drzwi z mosiężnymi tabliczkami. To nie byłoby wygodne, więc chodziliśmy czerwonym korytarzem w lewo, do szklanych drzwi, pół piętra w dół, przez podest przed windą i po pięciu schodkach w górę do drzwi z „obrotowym" dzwonkiem. Przez nie do obszernej łazienki, a z niej - prosto do pokoju stołowego dziadków. Takie wejście przez łazienkę wydawało mi się przytulne.


Pasaż Simonsa od strony Nalewek, z lewej budynek Arsenału

Pasaż Simonsa od strony Nalewek,
z lewej budynek Arsenału


Na końcu korytarza, tuż przy marmurowych schodach, znajdowały się drzwi z napisem „St. Floryan". Prowadziły do ciemni, królestwa taty. W jej pierwszym pokoju stały lampy, ekran i duży stół z pudłami papierów fotograficznych oraz wieloma innymi akcesoriami koniecznymi do uprawiania fotografii na wysokim poziomie. W mniejszym pokoju jedyne oświetlenie stanowiły czerwone żarówki. Na stole laboratoryjnym znajdował się powiększalnik, a także słoje i butle z wywoływaczami i utrwalaczami. Pachniało chemią. Tata często zabierał mnie do ciemni. Lubiłam to miękkie czerwone światło, lubiłam patrzeć, jak naświetla papier, wkłada go do kuwety z wywoływaczem i porusza nią tak, że po papierze przepływają fale, potem stopniowo wyłaniają się na nim jakieś kontury, a gdy wreszcie obraz jest kompletny, tata przenosi papier do kuwety z utrwalaczem, płucze go i suszy. Na końcu mówił „No, popatrz, całkiem niezłe", a ja potwierdzałam: „niezłe" i tata był zadowolony.


Trasa do dziadków


Do babci biegało się kilka razy dziennie. Nowe buty, nowy własny rysunek - „mamo, idę do babci", bo babci trzeba było pokazać wszystko i wszystko opowiedzieć. Pamiętam taki dzień, kiedy odwiedziny u niej skończyły się wielką klęską. Miałam wtedy może trzy lata, nie więcej. Tego dnia dostałam białe futerko z kapturkiem oraz również białe rękawiczki, rajtuzy i sznurowane buciki. Wszystko nowiuteńkie, świeżo kupione. Tak wystrojona miałam razem z mamą iść z jakąś ważną wizytą. Podziwiałam swoje odbicie w lustrze i ten nowy strój musiałam pokazać babci. Mama pozwoliła na szybkie odwiedziny. Poszłam korytarzem pachnącym świeżą pastą do podłóg i dalej stałą trasą. Drzwi otworzyła mi sama babcia, bo już wiedziała, że jestem w drodze, po czym wpadła w zaplanowany z góry zachwyt nad moim białym strojem. Okręciłam się, żeby lepiej go zobaczyła, i już musiałam wracać; jak zwykle: pięć schodków w dół na podest przed windą, pół piętra schodami w górę do drzwi i dalej świeżo wypastowanym korytarzem. Szłam wolno i byłam już niedaleko naszego mieszkania, kiedy nagle otworzyły się mijane akurat drzwi i ukazała się w nich - Bogu ducha winna - Gidia. Moje przerażenie nie miało granic. Ruszyłam pędem co sił, ale że pasta do podłóg jeszcze nie wyschła i było ślisko - przewróciłam się i spory kawałek drogi przejechałam na brzuchu. Cały szykowny strój, twarz, ręce i w ogóle wszystko zrobiło się czerwone. Tak umazana stanęłam przed mamą. Mama na dłuższą chwilę straciła mowę, ale niestety wkrótce ją odzyskała. Zostałam brutalnie rozebrana i z impetem posadzona na stołeczku. Mamą krzyknęła „siedź!" ale nie dodała, jak długo. Może - myślałam - będę tu siedzieć cały dzień albo nawet do końca życia? Gniew mamy byl straszny. Siedziałam więc cichutko i bałam się nawet zapłakać. Wydawało się, że już nic mnie z tej opresji nie uratuje. Uratował mnie jednak powrót taty, który wziął mnie w obronę. A ubranie? Po paru próbach czyszczenia zostało wyrzucone na śmietnik i nosiłam jeszcze tylko buty, dopastowane przez mamę na czerwono.


Spalone skrzydło pasażu widoczne od ulicy Bielańskiej. Fotografia niemiecka z 1940 r.

Spalone skrzydło pasażu widoczne od ulicy Bielańskiej.
Fotografia niemiecka z 1940 r.


Ze wszystkich okien mieszkania dziadków widziało się pierwsze podwórko i bramę wychodzącą na Długą. Nie było chwili, żeby na tym podwórku czegoś nie pakowano albo nie rozpakowywano. Zawsze walały się tam jakieś skrzynie, paki, toboły, beczki, bańki albo kufry. Gdy przywożono węgiel, ciężarówki zwalały całe hałdy, a dozorcy zrzucali go potem do piwnic. Okna pokoju stołowego jeszcze z innego powodu były interesujące. Przy jednym z nich babcia karmiła wróble. Było ich mnóstwo. Potrafiłam tkwić przy tym oknie godzinami i patrzeć. Bardzo tych ptaszków babci zazdrościłam, bo do nas nie przylatywały. No i raz, chyba w dzień moich czwartych urodzin, przyszłam do babci i oczekiwałam, że z okazji mojego święta spotka mnie coś specjalnego. A tu nic, miło jak zawsze, ale o urodzinach ani słowa. W końcu nie wytrzymałam. Powiedziałam: „Babciu, dziś są moje urodziny". Babcia się prawie przelękła: „Och, jak mogłam o tym zapomnieć! Powiedz, na co masz ochotę, to dostaniesz taki prezent". Zamyśliłam się głęboko i po dłuższej chwili powiedziałam cichutko, że bardzo chciałabym mieć wróble, choć wiem, że to niemożliwe. „Ależ, weź je sobie, już są twoje". I tak stałam się szczęśliwą właścicielką całej chmary wróbli, które teraz ja karmiłam. Wszyscy uważali, tak jak ja, że to był wspaniały prezent urodzinowy.


Śmierć domu


W 1939 r„ w dniu wybuchu wojny, miałam dziewięć lat. Pamiętam tę atmosferę niepewności, w jakiej cały dobytek pakowano do kufrów i skrzyń, które miały być umieszczone w najgłębszych piwnicach domu. Dla nas szykowano schron w piwnicy, w której mieścił się warsztat stolarski Weisgrusa. Piwnice były dwupoziomowe. Mieściły się w nich wszelkiego rodzaju magazyny i warsztaty, a teraz także biuro mojego dziadka, gdzie też zamieszkał i skąd jako administrator zarządzał Pasażem Simonsa i wieloma innymi nieruchomościami państwowymi. Dziadek cieszył się poważaniem i sympatią lokatorów i pracowników.


Stolarz Weisgrus przekonał dziadka, że jego piwnice nadają się na schron. To on zrobił skrzynie, w które teraz pakowano dorobek życia dziadków. A tak naprawdę można było wcale tego nie pakować. Efekt byłby dokładnie taki sam, gdyby to wszystko zostało w mieszkaniu na górze.


Ta piwnica - warsztat Weisgrusa - stała się naszym domem, nawet dziadek przychodził do nas czasem się przespać, innego domu już nie mieliśmy. Mieszkanie moich rodziców zostało od razu zrujnowane, mieszkanie dziadków zdołało przetrwać pierwsze bombardowania, ale i ono wkrótce stało się ruiną. Ten mocny, żelbetowy gmach Pasażu Simonsa z dnia na dzień tracił swą okazałość. Ale jeszcze żył, jeszcze życie wrzało w piwnicach i suterenach. Mnie nie pozwalano już wychodzić na ulicę, czasem tylko wystawiałam nos na korytarz, który otaczał podwórka i z którego można było zobaczyć kawałek zadymionego nieba. Z korytarza schodami w górę wychodziło się na poziom podwórka, a w dół - do najgłębszych piwnic. Kiedyś, pod nadzorem dziadka lub dozorcy Antoniego, pozwalano mi biegać po tym korytarzu, był taki tajemniczy, pełen zakamarków i niespodzianek, ale teraz nie było już wolno. Siedziałam więc w piwnicy, najpierw przy lampie naftowej, a potem już tylko przy kawałku świeczki i rysowałam.


Była noc 26 września. Atak z nieba był ostrzejszy niż w ubiegłe dni. Nikt nie spał. Było duszno i gorąco. Naraz weszła do piwnicy moja matka i powiedziała spokojnie: „Musimy uciekać, nasz dom się pali, cała Warszawa płonie". Co zabrać, co ratować? Czy jeszcze tu wrócimy? Chaos. Zaczęłam pakować kredki, kiedy wpadł dziadek. „Wychodźcie natychmiast bramą od Nalewek, idźcie do tego żydowskiego sklepiku przy Długiej!". Zdążyłam tylko złapać lalkę i już razem z moją ciocią Wandą biegłyśmy schodami w górę na podwórko. Uderzył w nas żar, górne piętra domu stały w ogniu. Z góry sypały się iskry i leciały zwęglone kawałki drewna. Biegłyśmy przez podwórko do bramy od Nalewek. W bramie było pusto, ulica też była pusta, tylko cala jezdnia była zawalona zwojami zerwanych przewodów tramwajowych. Zaczęłyśmy ostrożnie przedzierać się przez te druty. Ktoś krzyknął, że mogą być pod napięciem. Noc była rozświetlona pożarami, z czarnego nieba spadały kaskady iskier po nieustannych eksplozjach. Cienie leżących na jezdni zwojów ciągle zmieniały kierunek, jak gdyby tańczyły po asfalcie. To sprawiało, że jeszcze trudniej było je ominąć. Te 50 metrów to była chyba najstraszniejsza droga, jaką przeszłam w całym życiu. Potem biegłyśmy pod murem wzdłuż Długiej aż do tego wskazanego przez dziadka maleńkiego żydowskiego sklepiku z kapeluszami. Dlaczego właśnie ten sklepik był najbezpieczniejszy ze wszystkich miejsc w płonącym mieście, do dziś nie jestem w stanie pojąć. Ale był, bo ludzi w nim schroniło się tyle, że prawie nie było już miejsca. Czyjeś ręce podniosły mnie i posadziły na półce z kapeluszami. Tam mogłam wyciągnąć się i zasnąć. Tak minęła noc.


Rano obudziła nas cisza. Nie było zgrzytu dzwonków tramwajów ani nawoływań sprzedawców, ani zwykłych odgłosów miasta. Nie było też wojennej kakofonii. Z oddali dobiegła pojedyncza seria z karabinu maszynowego i znowu zapadła cisza. Otworzono drzwi sklepiku, powiało spalenizną. Zobaczyłyśmy dziadka, szedł brudny od sadzy, w poszarpanym ubraniu. Całą noc ratował innych i usiłował gasić pożar. Na próżno. Teraz dziadek podziękował właścicielce sklepu za opiekę nad nami, a nam kazał iść na Senatorską 29 do Galerii Luxenburga. Zapytałyśmy: „Dlaczego tak cicho?" „Warszawa padła, zaraz tu będą Niemcy" - odpowiedział.


Poszłyśmy Długą do Bielańskiej. Na rogu zatrzymałyśmy się, żeby popatrzeć na nasz dom - wciąż się palił, ale płomienie już dogasały, żarzyć miał się jeszcze długo, żelbetowe mury stały jak teatralne kulisy, ale środek domu już nie istniał. Poprzez puste otwory okien na czwartym piętrze, tam gdzie przedtem było nasze mieszkanie, a nad nim strych i dach, patrzyłyśmy na niebo. Dom umierał. Została ruina, która w sierpniu 1944 r. stała się miejscem zaciekłych walk powstańców z siłami niemieckimi i została ostatecznie zbombardowana. Szczątki pasażu rozebrano po wojnie, pozostawiając pusty plac.


Po latach zmieniono bieg ulic, w poprzek Bielańskiej wybudowano bloki, ale na miejscu naszego domu nie postawiono nic. Od lat jest tam zielony trawnik, jakieś budki z piwem i kilka wierzb. Myślę, że to chyba z powodu bardzo głębokich piwnic. Może koszt ich likwidacji byłby zbyt duży? Jeśli to prawda, to być może te zasypane gruzem piwnice ciągle jeszcze istnieją, a w nich prochy naszej przeszłości. Za każdym razem, kiedy jestem w Warszawie, chodzę w to miejsce, tak jak chodzi się na groby bliskich.


Pasaż Simonsa po rozbiórce skrzydła frontowego, 1942 r. Widoczne skrzydło wewnętrzne z mieszkaniami rodziny autorki

Pasaż Simonsa po rozbiórce skrzydła frontowego, 1942 r.
Widoczne skrzydło wewnętrzne z mieszkaniami rodziny autorki


Eva Floryan-Løvborg wyemigrowała z Polski w latach 60.
Jest znaną w Danii malarką i ilustratorką.
Zamieszczony tekst jest fragmentem większej całości.


Źródło:


Więcej artykułów o Pasażu:

  • Pasaż zaatakowany Goliatem: LINK
  • Zlikwidowanie groźnego dla obrony staromiejskiej niemieckiego klinu wbitego pomiędzy Pasażem Simonsa a Bankiem Polski: LINK
  • Wspomnienie o Stanisławie Chełstowskim ps. Stach: LINK


Opublikowal: Michał Pawlik
-
Serwis oprogramował Jacek JabłczyńskiCopyright(c) 2002 - 2014 Fundacja Promocji m. st. Warszawy